Z racji tego, że słońce dalej świeci wybrałam się dziś na miasto w poszukiwaniu butów. Na szczęście było 90% mniej ludzi niż w niedzielne popołudnie, co mi bardzo odpowiada. Uwielbiam chodzić po sklepach, kiedy nie ma tłumów, kolejek do przymierzalni i wesołych rodzinek przepychających się między wieszakami. Dlatego jeśli tylko ktoś ma możliwość to polecam zakupy w godzinach przedpołudniowych w tygodniu!
Teoretycznie poszukiwałam butów do chodzenia w okresie przejściowym między zimą, a latem, ale doszłam do wniosku, że moje koturenki z odkrytym palcem są całkiem spoko nawet jak na obecną temperaturę. Stąd też, kolejne takie buty, no jasne, przydałyby się, ale ze względu na ograniczony budżet darowałam sobie. Postanowiłam za to zainwestować w buty sportowe, bo oczywiście jak co roku mam ambicje, żeby biegać, ćwiczyć i dużo jeździć na rowerze. Z tym ostatnim mam zawsze najmniejszy problem ;) Tak prawdę mówiąc nie miałam nigdy typowych butów sportowych, zawsze wydawało mi się, że nie zależy mi aż tak żeby wydać 200 czy 300 zł na firmowe buty. W zasadzie nic się nie zmieniło, a jako że nie zamierzam uprawiać sportu wyczynowo myślę, że moje różowe buciki za 90 zł w zupełności mi wystarczą.
Wracając spacerem do domu cieszyły się moje oczy i uszy. Nie spodziewałam się, że ówczesne dzieci znają zabawy z dzieciństwa lat 90. "Gąski, gąski do domu" i plansza do gry w klasy namalowana na chodniku! Aż chciałam przebrać buty i poskakać. Dwa kroki dalej zerkam na inne chodnikowe malowidła, a tam pozostałości podwórkowej wymiany zdań cytuję "Wiktoria to pisior". Chyba jednak nic się nie zmieniło.
 |
Moja różowa motywacja do aktywności fizycznej |
Jedną z ostatnich pozycji książkowych jakie przeczytałam jest "Zielona Mila". Wstyd się przyznać, że ja jako kompletny laik filmowy początkowo byłam święcie przekonana, że to ta książka, na podstawie której nakręcono ten film z Eminemem... Yhm... Dopiero po jakimś czasie oświeciło mnie, że pomyliłam nazwy, ale i tak z dużym zaciekawieniem postanowiłam w pierwszej kolejności przeczytać książkę, a potem obejrzeć film, którego wcześniej nie widziałam. Zachęcana przez K. i tatusia, który powiedział, że nawet mojemu wujkowi, jak to moja babcia mówi - wojakowi, płakać się chciało na tym filmie. Książkę przeczytałam, choć szło mi dość opornie, film obejrzałam i mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że warto było. Podobała mi się sama książka, zaś film fajnie, że był jej wiernym odwzorowaniem. Nawet Pan Dzwoneczek wzbudził moją sympatię, mimo naturalnej niechęci do szczurów i myszy.
Niedługo po lekturze książki i obejrzeniu filmu dopadło mnie zapalenie pęcherza moczowego. Czułam się jak ten strażnik z Zielonej Mili, a wszyscy się śmiali jak prosiłam Johna Coffeya o pomoc... Na szczęście przyszedł i mnie uzdrowił, oby na zawsze.